Pierwszy - Czerwony Tyłek

2080 rok

Doromir Ivaczkov czytał lutowy raport, rytmicznie uderzając czarnym długopisem o biurko. Współpracownicy naczelnika zawsze twierdzili, że był to wyjątkowo irytujący tik, który zdradzał wzrastające rozdrażnienie mężczyzny. Tym razem spowodowane zostało najnowszymi informacjami zawartymi w obszernym dokumencie i niepokojącej wiadomości o przeniesieniu dwóch kolejnych mutantów genetycznych na tereny więzienia.
– Niedobrze – mruknął pod nosem, odkładając papiery na pokaźnych rozmiarów stosik podobnych kartek po lewej stronie biurka. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu. Przekładał długopis z ręki do ręki, próbując uspokoić myśli.
Więzienie w Berdnikach było najlepiej strzeżoną placówką dla mutantów genetycznych na świecie. Od blisko sześćdziesięciu lat trafiali tutaj najgroźniejsi przedstawiciele zmodyfikowanych homo sapiens. Dopóki istniała jeszcze Federacja Rosyjska i największy wpływ na funkcjonowanie instytucji miał właśnie ten kraj, transportowanie skazańców tudzież jednostek przeznaczonych do ponownej modyfikacji bywało niezwykle trudne. Władze ustalały limity dotyczące ilości przewożonych mutantów. Ciekawi tych stworzeń  policjanci przeszkadzali w dostarczaniu ich na czas, co bardzo często kończyło się awanturami, potyczkami, a nawet ucieczkami niektórych skazanych. Jednak od dwóch lat, odkąd Rosja nie była widoczna na mapach świata, natomiast obwód niżnonowogrodzki wraz z Berdnikami leżały na terytorium zagranicznym Niemiec, tworząc land poduralski, problemy zniknęły jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy ktoś chciał umieścić przestępcę w zamkniętej placówce, z której nie dało się już wyjść, wystarczyła jedna rozmowa i Doromir Ivaczkov musiał ponownie zamartwiać się, czy transport przebiegnie bez kłopotów, a mutant okaże się odpowiednio osłabiony. Już niejednokrotnie dochodziło do podobnych sytuacji, gdy stworzenie nie zostało dobrze unieruchomione. Naczelnik więzienia wzdrygnął się – cmentarz ze szczątkami pracowników śnił mu się zawsze w najgorszych koszmarach.
Dwaj mężczyźni byli problemem przez poziom ich deprawacji – jeden z nich brutalnie zamordował siedemnaście ciężarnych kobiet w południowych Indiach, a drugi od pięciu lat regularnie zabijał polityków w Stanach Zjednoczonych i dopiero teraz udało się go ująć. Obaj wyjątkowo niebezpieczni; potrzebowano znaleźć dla nich cele z zabezpieczeniami na bardzo wysokim poziomie. Ivaczkov obawiał się, że po prostu w więzieniu już takich wolnych nie ma.
Ktoś cicho zapukał do gabinetu.
– Wejść – zawołał Ivaczkov, odwracając się przodem do drzwi. Do pomieszczenia wkroczył niski, łysiejący już mężczyzna, który nerwowo ściskał w dłoniach czerwoną czapkę.
– Panie Gorczewski, witam – powiedział naczelnik. Wsunął długopis do kieszonki na piersi marynarki i podszedł do gościa, wyciągając uprzejmie rękę. Polak uścisnął dłoń, kiwając niepewnie głową.
– Chciał mnie pan widzieć – wymamrotał Gorczewski, mrużąc delikatnie oczy.
– Tak, mam pewien problem. Proszę usiąść.
Wskazał mężczyźnie krzesło przed swoim biurkiem. Ten podszedł i powoli usiadł na metalowym siedzisku, rozglądając się po małym pomieszczeniu. Szare ściany, czarna podłoga z połyskujących lekko ceramicznych płytek, trzy lampy na suficie rzucające bladoniebieskie światło – przygnębiający, ciasny pokój bez żadnych zdjęć, ozdób czy kwiatów, bez żadnych okien, bez żadnych dodatkowych mebli, nie licząc potrzebnego stolika i dwóch krzeseł oraz jednej czarnej szafki pod ścianą. Pracowanie w takich warunkach musiało być dla Rosjanina uciążliwe.
– W czym mogę pomóc?
– Czy doszedł do pana mój raport?
– Tak – odparł Gorczewski, zakładając nogę na nogę. – Przyznam szczerze, że byłem zaskoczony, iż chcą wcisnąć tutaj dwa tak nieobliczalne mutanty. Nie jestem do tego pomysłu przekonany.
Ivaczkov prychnął.
– Kłóciłem się z przedstawicielem WOPOS chyba przez piętnaście minut, jeśli nie więcej. Uparcie twierdził, że obaj nie stanowią wielkiego zagrożenia.
– Kłamał. Widziałem wyniki badań, pański raport, statystyki i skuteczność: oba mutanty były przerabiane kilkakrotnie, ktoś usilnie starał się stworzyć z nich super mutanty, jednak nie spodziewał się, że zanim przeprowadzono następne zmiany, organizm dokonał swoich własnych – powiedział Polak, drapiąc się delikatnie po brodzie. Tak naprawdę chciał przekonać naczelnika, żeby za wszelką cenę nie zgadzał się na umieszczenie ich w więzieniu, gdyż nawet w tak zaawansowanej technologicznie placówce mogliby mieć duże problemy z przypilnowaniem niebezpiecznej dwójki. – Niepokoi mnie ilość modyfikacji. Trenowane mutanty, te, które działają dla dobra naszych społeczności, mają maksymalnie kilka zmian. W ich przypadku doszło do co najmniej kilkudziesięciu. W przeciwieństwie do poprawnych stworzeń oni nie potrafią zapanować nad sztuczną częścią organizmu, nie przypominają ludzi, a ich mózg nastawiony jest tylko wysłuchiwanie bezmyślnych rozkazów.
Naczelnik uważnie słuchał słów polskiego naukowca. Gorczewski znał się na swojej pracy. Od ponad piętnastu lat pomagał w selekcji skazańców ze względu na siłę oraz zagrożenie. Trudno mu się dziwić – sam był mutantem genetycznym, chociaż patrząc na jego drobną, przeraźliwie chudą sylwetkę schowaną pod ciemnymi ubraniami, nerwowość objawiającą się drżeniem rąk oraz pokrytą małymi bliznami twarz, nigdy by tego nie powiedział.
Kiedy był mały, zawsze wydawało mu się, że mutanty to wielcy, silni ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji, urodzie oraz umiejętnościach. Stworzenia idealne. Jednak rzeczywistość nie wyglądała tak perfekcyjnie. Bardzo niewiele jednostek mogło pochwalić się doskonałymi wynikami w każdej dziedzinie. Mogli być głupcami o nieziemskiej sprawności fizycznej albo geniuszami przypominającymi siwych staruszków. Wszystko zależało od rodzaju mutacji oraz przeznaczeniu takiego człowieka.
– Nie powinienem się zgadzać, prawda? – zapytał Doromir, patrząc naukowcowi prosto w oczy. Ten pokiwał głową.
– Nie – wyszeptał. – Obawiam się jednak, że nasze zdanie nie ma wielkiego znaczenia. Moglibyśmy obaj przekonywać Radę Bezpieczeństwa Nadzwyczajnego, iż cele ich nie utrzymają, ale oni i tak nas nie posłuchają.
– Mamy jedną wolną celę, która poradziłaby sobie z takim mutantem.
Polak odetchnął głęboko. Wiedział, o czym myśli naczelnik.
– Wiem, aczkolwiek nie można ryzykować. Cela obok zajmowana jest przez Lucyfera, a wszyscy świetnie zdają sobie sprawę, czego on potrafi dokonać podczas rozmów z sąsiadami. To jeszcze bardziej niebezpieczne niż same mutanty.
Ivaczkov rozumiał. Jeżeli chodziło o Lucyfera, należało mieć się na baczności przez cały czas. Był jednym z unikatowych przedstawicieli mutantów – perfekcyjny pod każdym względem, ale nastawiony przeciwko dobru świata. Złapanie i uwięzienie go w Berdnikach zajęło najlepszych mordercom oraz agentom świata dobrych parę lat. Teraz odsiadywał czwarty rok; zostało mu trzydzieści sześć, po czym miał zostać usunięty. Naczelnik nigdy nie spotkał się z taką cierpliwością WOPOSu. Zazwyczaj pozbywali się swoich największych wrogów od razu, jednak z nim chcieli zaczekać. Kiedy z czystej ciekawości zapytał o to jedną z kobiet z organizacji, która sprawdzała celę przed umieszczeniem tam stworzenia, ta odparła, że muszą go osłabić, a jedynym sposobem jest zamknięcie w czterech ścianach na długie lata.
Mutanty starzały się w takim samym tempie co zwykli ludzie, jednak istniały jednostki, które przez eksperymenty na genach oraz wyjątkowej technologii potrafiły zapewnić sobie długowieczność. Lucyfer tego dokonał. Na dzień dzisiejszy miał dokładnie sześćdziesiąt cztery lata, wyglądał na niecałe trzydzieści, a gdyby go nie złapali – prawdopodobnie byłby w stanie dożyć dwóch wieków.
– Poproszę WOPOS o dodatkowe zabezpieczenia. Możemy zmienić którąś z cel i przetestować, jak silnego mutanta będzie w stanie znieść.


– Dzień dobry państwu. Trzeci dzień z rzędu trwają demonstracje ruchu opozycjonistów FAMA w Marchii Południowej Afryki*. Będąc tutaj, na miejscu, można zauważyć, iż policja dosyć ostrożnie obchodzi się z demonstrantami, jednak ich cierpliwość się kończy i coraz częściej dochodzi do użycia broni. Przypomnijmy, że cztery dni temu brutalnie zamordowano przywódcę opozycji Wadida Jawahaa Qureshi wraz z żoną oraz trójką dzieci i od tej pory w Marchii...
– Morderstwa, zamachy, demonstracje, czy na tym świecie dzieje się cokolwiek innego?
Lucyfer sięgnął po pilot i wyłączył telewizor, krzywiąc się do czarnowłosej dziennikarki. Urodą nie grzeszyła. Gdyby zatrudniali ładniejsze kobiety, pewnie z większą chęcią oglądałby codzienne wiadomości.
Odłożył pilot na stolik i wstał, chcąc rozprostować nogi. Przeszedł się kilka razy po jasnoniebieskiej celi, aż w końcu przystanął przy przezroczystych drzwiach. Z jednej strony cieszył się, ponieważ mógł zawsze widzieć, co się dzieje w małym holu i kto za chwilę go odwiedzi. Z drugiej – nie miał za grosz prywatności.
Dwóch strażników stało po obu stronach drzwi. Jednego z nich widział pierwszy raz w życiu. Uśmiechnął się. W czwartki przychodził do niego naukowiec z WOPOS, czasami więzienny, ale nikt więcej. Więźniowie w Berdnikach nie mieli godzin na wizyty, nikt inny go nie odwiedzał, więc do drętwego towarzystwa małomównych strażników musiał się przyzwyczaić. Gadanie do samego siebie zaczynało go męczyć, a spędził w tej zatęchłej celi dopiero cztery lata.
Westchnął przeciągle, opierając się o ścianę zaraz przy drzwiach. Nie dotykał ich, bowiem były podłączone do prądu, a mutanty źle reagowały na działanie ładunków elektrycznych.
– Czy któryś z was mógłby poprosić szanownego kierownika zmiany albo naczelnika o jakąś książkę dla mnie?
Czarnowłosy strażnik spojrzał na niego.
– Książkę? Masz czytnik, wystarczy ci – warknął.
Ten jest tu od długiego czasu, pomyślał Lucyfer. Spojrzał na nowy nabytek ochrony więzienia.
– Może pan, panie...
– Daniel – wtrącił mężczyzna. Diabeł pokiwał głową.
– Panie Danielu, byłbym wdzięczny. Osobiście mam pewien sentyment do papierowych wersji. Chętnie poczytałbym coś z literatury brytyjskiej dwudziestego wieku.
– Literatury brytyjskiej? – Strażnik wyglądał na zaskoczonego.
Tak, panie Danielu, umiem czytać i interesuje mnie klasyka. Jestem człowiekiem wykształconym, a nie to co pan.
– Daj spokój – powiedział irytujący wartownik, kiwając z niedowierzaniem głową. – Z nim się nie rozmawia dłużej niż trzy minuty.
– Dlaczego?
– Bo podobno mam talent do mieszania ludziom w głowach – odparł rozbawiony Lucyfer.
Głupota niektórych jest przerażająca, ale… dobry jest.
– Panowie wybaczą, że przeszkadzam.
Cała trójka, jak jeden mąż, spojrzała na tajemniczą kobietę, która pojawiła się na końcu holu. Strażnicy wpatrywali się w nią niczym zaczarowani. Lucyfer przewrócił oczami. Musiał przyznać, iż seksapilu i urody pani nie brakowało, jednak oni mieli go pilnować, a nie interesować się mutantem...
To mutant genetyczny, zorientował się Diabeł, nawet na chwilę nie spuszczając z niej wzroku.
Piękna, wysoka kobieta o seksownych, kobiecych kształtach doszła do strażników, uwodzicielsko poruszając biodrami. Ubrana w krwiście czerwoną sukienkę z długim rękawem idealnie eksponującą jej największe atuty i wysokie czarne szpilki od Louboutina. Usta w identycznym kolorze jak materiał stroju rozciągnięte były w szelmowskim uśmiechu, a brązowe oczy połyskiwały niebezpiecznie. Gęste, czarne loki spływały po ramionach i piersiach, dodając jakiejś takiej dostojności pięknej kobiecie: niegrzecznej i niepokojąco spokojnej kobiecie.
– Panowie, muszę zamienić słówko z Lucyferem.
– Ale nie ma takiej możli...
Była błyskawiczna. W jednej chwili niepostrzeżenie wyciągnęła pistolet z kabury młodszego strażnika, przystawiła lufę prosto do serca i strzeliła. W drugiej złapała starszego na nadgarstki, zanim zdążył sięgnąć po broń, wykręciła mu ręce do tyłu i z całej siły, jaką posiadała jako mutant genetyczny, kopnęła w lędźwie. Dźwięk łamanego kręgosłupa odbił się echem od gołych ścian. Puściła mężczyznę, odsuwając jego ciało nogą z drogi. Strzepnęła wyimaginowany proszek z ramienia, jakby chciała podkreślić, że dla niej to nic takiego, i stanęła przed drzwiami.
– Lucyferze.
– Z całym szacunkiem, ale my się chyba nie znamy – powiedział mężczyzna, nadal tkwiąc przy ścianie. Całe zajście obserwował bez mrugnięcia okiem. Dla niego akcja wydawała się komiczna. Był pewny, że sam zrobiłby to w trzy sekundy szybciej i nie bawił w używanie pistoletu. Chociaż umiejętności tajemniczej kobiety jako mutanta można by było znacznie poprawić, musiał przyznać, iż nadal wyglądała oszałamiająco.
Zaśmiała się głośno; czysty, wymuszony śmiech.
– Oczywiście. Chantelle Luvrepouex, bardzo mi miło. Od jakiegoś czasu szukałam osoby, której mogłabym zaproponować współpracę i gdzieś przypadkiem usłyszałam o okrytym złą sławą Lucyferze gnijącym kolejny rok z rzędu w Berdnikach.
– Tak, to ja – wymruczał mężczyzna, uśmiechając się ironicznie. Chantelle zignorowała jego ton. Nie po to od kilku tygodni wszystko planowała, żeby teraz humorek Diabła miał jej popsuć całe przedsięwzięcie.
– Widzę, że humor dopisuje. To bardzo dobrze.
– Jaką masz pewność, iż się zgodzę, panno Luvrepouex?
– Wiem, czego szukasz. Wiem, co próbowałeś zdobyć zanim cię zdradzili i wsadzili do więzienia. Mam to.
Lucyfer podrapał się delikatnie po kilkudniowym zaroście. Nieważne, na czym będzie polegała współpraca – ważne, że pani Czerwony Tyłek go stąd wypuści, potem on trochę poudaje posłusznego, a na koniec ją zabije.
Tak, całkiem dobry plan.
– Moglibyśmy omówić warunki naszej współpracy w innym miejscu? Mam dość tego koloru.
Chantelle uśmiechnęła się. Wszystko szło zgodnie z jej planem.


* Marchia Południowej Afryki – wyobraźcie sobie, że RPA (wraz z Lesotho i Suazi, tych, którzy nie rozumieją, odsyłam do mapy politycznej), Namibię, Botswanę, Zimbabwe, Mozambik, Zambię, Malawi i Angolę złączono w jeden wielki kraj. Doszło do tego podczas Trzeciej Wojny Światowej; ówczesny prezydent RPA postanowił poszerzyć granice swojego państwa, gdyż, jak trafnie zauważył, nikt nie zwracał uwagi na zamieszki w południowej Afryce. Z pomocą kilku organizacji terrorystycznych udało się po kolei znieść władze w wyżej wymienionych krajach i dopiero wtedy, kiedy ogłoszono powstanie Marchii Południowej Afryki ze stolicą w Pretorii, świat zwrócił uwagę na zmiany polityczne zachodzące na Czarnym Lądzie.


Mam nadzieję, że te pierwsze dziesięć dni Nowego Roku minęło Wam ciekawie, radośnie i macie wiele postanowień na 2014! Pamiętajcie jednak, iż tak naprawdę nikt z nas nie jest w stanie ich wszystkich dotrzymać… Dlatego właśnie w tym roku odpuściłam sobie jakiekolwiek postanowienia. No, ewentualnie poprawienie ocen z francuskiego, bo jędzowata profesorka śni mi się w najgorszych koszmarach.

Rozdział dedykuję petite102 za wszystko: za każdy cudowny komentarz pod rozdziałami (tymi w starej wersji przede wszystkim), za to, że zazwyczaj jest tutaj pierwsza i tak entuzjastycznie wyraża swoje myśli <3 Dziękuję Ci kochana!